Bieganie i radość ze zwycięstwa pozbawiły mnie tchu. Wszystko w moim ciele wydaje się osłabione od biegania i od sukcesu. Krew uderza mi o żebra – musi być jasnoczerwona, spieniona. Czuję szczypanie w stopach, jakby otwierały i zamykały się w nich druciane pierścienie. Widzę bardzo wyraźnie każde źdźbło trawy. Lecz puls tak dudni mi na czole, za oczami, że wszystko tańczy – siatka, trawa, wasze twarze podrygują jak motyle, drzewa zdają się skakać w górę i w dół. Nie ma nic stałego, nic nieruchomego we wszechświecie. Wszystko faluje, wszystko się kręci, wszystko jest pędem i zwycięstwem. Tylko że kiedy tak leżę na twardej ziemi, przyglądając się waszej grze, zaczynam odczuwać pragnienie, żeby ktoś mnie wybrał, żeby mnie wezwał, przywołał, ktoś, kto przyjdzie mnie odnaleźć, kogo coś we mnie przyciągnie, kto nie może żyć z dala ode mnie, więc przychodzi tam, gdzie siedzę na złoconym krześle, a suknia wydyma się na mnie jak kwiat. A potem, usunąwszy się do jakiegoś zakątka, siedząc we dwoje na balkonie, rozmawiamy ze sobą.
Teraz przypływ opada. Teraz drzewa wracają na ziemię. Musujące fale, które uderzają mi o żebra, kołyszą się spokojniej, a moje serce stoi na kotwicy jak łódź, której żagle osuwają się z wolna na biały pokład. Gra skończona. Musimy teraz iść na podwieczorek.